MichalinaGdybym pobieżnie chciała prześledzić lata mojego dzieciństwa (mając 16 lat nie jest to znowuż okres tak bardzo odległy, więc całkiem jeszcze jaskrawy) mogłabym dojść do wniosku, że obok torcików urodzinowych, Kubusiów Puchatków i hurtowych ilości rysunków (w moim przypadku baranków) jest też i inny, równoległy wymiar tych lat beztroski.

Ten drugi wymiar to przycinanie szyi suwakiem, duszenie nadmiarem golfów, tłusty kremik na buzi, odsuwanie słodyczy przez czyjąś wyjątkowo złośliwą rękę na przeciwległy (dla mnie już niedostępny) koniec stołu. Co ciekawe, te dwa światki bardzo łagodnie się przenikały.

Czy na pytanie „jakie było Twoje dzieciństwo" pierwszą rzeczą, która nasunie mi się na myśl będzie echo stanowczego głosu (teraz już wiadomo, że troskliwego) nakazującego włożyć kapcie? Oczywiście, wtedy była to straszliwa katastrofa, nierzadko pociągająca za sobą serię wrzasków i krokodylich łez. A teraz? Wspominam to z uśmiechem, stukając palcem w uwieczniające ten „traumatyczny" moment zdjęcie, a wzdrygając się jednocześnie na samo wyobrażenie bosych stópek na zimnych kafelkach. Obok tego przypominam sobie raczej chaotyczny kolaż obrazów i obrazków – co niektóre wybijają się dumnie w mojej pamięci – jednak odważę się ostrożnie stwierdzić, że na pierwszym miejscu nie sytuuje się incydent z kapciami. A przynajmniej nie taki mając wydźwięk, jak te kilkanaście lat wcześniej.

Im dalej w las, tym reakcje opiekunów na moje „ekscesy" wydają się bardziej bezwzględne i natrętne. Kategoryczny zakaz czytania pewnych czasopism, książek, skarcenie za zbyt mocny makijaż, wprowadzenie „godziny policyjnej" dotyczącej wieczornych powrotów do domu etc.

Im większą mamy samoświadomość (niekoniecznie już do końca ukształtowaną), tym mocniej rośnie chęć podejmowania „dorosłych decyzji", nie mając jeszcze niestety dorosłego doświadczenia dorosłego życia... To z pewnością najbardziej „rozwidlony", a tym samym najbardziej bombardowany przez natłok sprzecznych (coraz bardziej nachalnych) sygnałów punkt w życiu każdego. Chcemy być samodzielni, chcemy sprawiać wrażenie, że przeskoczyliśmy parę lat wewnętrznego rozwoju i już teraz, natychmiast, możemy mieć pod kontrolą każdy swój krok. Co do samego kroku jestem w stanie się zgodzić (chociaż czy można mówić o neutralnych warunkach?), ale czy konsekwencje są równie jasną perspektywą? Czy nie nasuwa się natychmiastowa potrzeba kogoś, kto chwyci nas za rękę i przeprowadzi przez tę plątaninę znaków? Czemu tak często rodzice pozwalają, by tę rolę (ich naturalną rolę!) przejęły kolorowe tabloidy i współczesny nurt?

Moje dzieciństwo przypadło na okres „potteromanii" (zresztą czy ona skończyła się?) Zabawy z Hogwart, zaklęcia były stałym punktem każdego szkolnego dnia. Oczywiście, żeby wieść prym, a chociażby prześlizgiwać się między wymogami grupy, niezbędna była znajomość przedmiotu. I tutaj właśnie zaczynały się schody, bo mnie rodzice nie pozwolili przeczytać tych książek. Chcecie wiedzieć, jak było? Proszę. Pierwsza z brzegu migawka: wszystkie moje koleżanki wzorowo obkute, co drugie słowo cytujące wypowiedzi bohaterów i ja uśmiechająca się i starająca, jak najwięcej wchłonąć, by przetrawić, zapamiętać, wykorzystać te „święte" informacje i co najważniejsze nie dać po sobie poznać, że słyszę je po raz pierwszy. Jak można się domyślić to już końcowy obrazek – rezygnacja i próba stworzenia „czegoś z niczego" po nieudanych „perswazjach" w domu. Czyli, w wolnym tłumaczeniu, po płaczach i krzykach mających na celu wymusić na mojej mamie przyzwolenie na zgłębienie tej „biblii zabaw".

Serię książek pani Rowling przeczytałam w wieku 15 lat. Dopiero? Z pełnym przekonaniem i świadomością jestem w stanie powiedzieć, że jest to dolna granica wiekowa. Dopiero teraz umiem wychwycić tę dość zwodniczą kompozycję. Lekki, magiczny świat powoli przeobrażający się w ruchome, płynne coś, nie będące już czymś tak oczywiście dobrym. W tej okultystycznej zupie istnieje dobro – a przynajmniej zarys dobra – realnie jednak nie mający prawa bytu z uwagi na pierwsze stwierdzenie. Książka kreuje bardzo namacalny, żywy świat. I choć język nie jest górnych lotów, ubezwłasnowolnia czytelnika niesamowitą akcją, która, powtarzam, gdyby nie pławiła się w okultyzmie byłaby na jasny i prosty sposób dobra i naprawdę głęboka. Ale trzeba przecież było zastosować jakąś chwytliwą, zakazaną maź, działającą jak magnes. Teraz potrafię rozdzielić jej nieodparty urok od newage'owego bagna. I mimo że jest to jedna całość, nie istniejąca niezależnie od siebie, wraz z wiedzą i wiekiem przyszła świadomość poszczególnych elementów.

Jakiś czas temu w telewizji leciała któraś z części sagi. Siedziałam przed ekranem, gdy do pokoju weszła moja młodsza, wtedy 9-letnia, siostra. Zerwałam się na równe nogi i poprosiłam, żeby tego nie oglądała. Instynktownie usiłowałam ją ochronić przed tym, przed czym sama zostałam uchroniona. Po tym zdarzeniu podeszłam do mojej mamy i nadal bardzo jeszcze przejęta powiedziałam: „Mamuś, dziękuję, że zabroniłaś mi wcześniej czytać Harry'ego. Dopiero teraz zrozumiałam, jakie to miało dla mnie znaczenie".

Dlatego też, jako żywy przykład „dziecka z traumą wychowawczą" proszę Was, rodziców, nie chciejcie za wszelką cenę tłumaczyć, usprawiedliwiać dzieciom każdej swojej decyzji albo się z niej wycofywać pod wpływem ich buntu, jeśli uważacie ją za słuszną. Wasze refleksje są zbudowane na wieku i doświadczeniu – dzieci nie odbiorą ich dokładnie takimi, jakimi wy je znacie – będą zniekształcone przez dzielący was dystans w doświadczeniu życiowym. Nie zawsze będzie tak, jak opisałam. Nie wszystkie decyzje zostaną zrozumiane i docenione, ale czy mimo wszystko nie jest ważniejsze oszczędzenie dziecku błąkania się po omacku w ciemności i chwytania się najbardziej prymitywnych mądrości, „wielkich odkryć" lansowanych przez współczesny świat?

Bo gorzka prawda jest taka, że kiedy rodzice zrzekną się wychowywania, zrobi to ktoś albo coś innego. A wtedy nikt nie będzie w stanie zagwarantować, że celem będzie dobro dziecka.

za www.donbosko.pl