In vitro - co w tym złego?
- Agata
- Czerwona Lampka
- Odsłony: 7389
Co w tym złego, że człowiek chce mieć dziecko? Co złego, że chce realizować plan Stwórcy? A że inaczej, niż zwykle – cóż, w końcu medycyna idzie do przodu i to chyba dobrze...
To nie tak.
Medycyna dla człowieka. Dla każdego człowieka – także tego, który jest poczęty i jeszcze nienarodzony. Także dla tego, który musi poświęcić swoje życie w imię tego, że rodzice wolą dziecko sprawniejsze, zdrowsze czy ładniejsze.
Problem mentalności in vitro rodzi się jednak gdzie indziej. Decyzja o zabiegu in vitro jest już skutkiem tej mentalności – mentalności „ja chcę”. Nie przyjmuje ona dziecka jako dobrowolnego daru miłosiernego Stwórcy, ale uzurpuje sobie prawo do „posiadania” dziecka. Skoro jestem człowiekiem, małżonkiem, samo to już daje mi prawo, aby być rodzicem. I rzekomo mam wszelkie prawo, by tym rodzicem zostać, nawet w imię traktowania człowieka – bo, mojego własnego dziecka, jak królika doświadczalnego, którego życie zaczyna się w probówce i w imię unicestwienia setek pozostałych poczętych w tym zabiegu dzieci.
Nic bardziej mylnego. Rodzicielstwo jest także darem. Problem także w tym, że mentalność in vitro i w ogóle nasza współczesna ideologia jako rodzicielstwo postrzega tylko „posiadanie” i wychowywanie dziecka, które się narodziło. Czyli rodzice, których dziecko zmarło przed narodzeniem, jakoby nie są rodzicami. Czyli rodzice, którzy poprzez „nieudany” zabieg in vitro spłodzili setki swoich dzieci, nie czują się rodzicami. A ceną za tę mentalność są miliony unicestwianych ludzkich istnień, które nigdy nie zostały potraktowane jak ludzie. Zatrważające, że w imię tej mentalności ludzie pozwalają, aby coś podobnego dotknęło ich własne dzieci.
Tymczasem mentalność pragnienia posiadania dziecka już jest czymś nieuporządkowanym. Bo rodzicielstwo jest czymś daleko większym, niż posiadanie dzieci. Nawet większym, niż ich wychowywanie. Poprzez rodzicielstwo małżonkowie uczestniczą w tajemnicy, która znana jest jedynie Stwórcy. Takiej mistyki mogą im pozazdrościć nawet konsekrowani święci. Bo w gruncie rzeczy chodzi o udział w stwarzaniu człowieka, o dawanie życia, które już nigdy się nie skończy. Chodzi o stwarzanie życia przeznaczonego do świętości i nieopisanego szczęścia.
Chrześcijańscy rodzice zobowiązani są do przyjęcia dziecka i katolickiego jego wychowania. A przyjęcie zakłada coś, co jest niezależne od nas, dar, aktywność ze strony dającego, która może być przyjęta lub odrzucona. Wszelkie inne podejścia do rozrodczości i potomstwa są nieuporządkowane i błędne. Zatem pragnienie, na pierwszy rzut oka jakże szlachetne, „posiadania” dziecka, by się nim cieszyć dla własnej korzyści, może być grzechem. Oczywiste jest, że rodzic cieszy się swoim dzieckiem, i nie ma w tym nic złego – ale co innego cieszyć się, a co innego decydować się na dziecko tylko po to, aby się nim cieszyć czy zrealizować swoje marzenia. To jak wykorzystywanie drugiego człowieka dla własnej korzyści, do zaspokojenia swoich aspiracji. Szczyt egoizmu, skoro dotyczy to nawet własnego, ukochanego dziecka.
Jako małżonkowie i rodzice jesteśmy powołani do służby i obdarowywania. Jesteśmy powołani do przyjęcia naszych dzieci, aby obdarzyć je miłością. A miłość jest służbą. Tak samo Bóg służy nam, bo nas kocha. Jeśli chcemy wypełnić Jego plan, mamy robić to samo. Nie ma tu w takim razie miejsca na: „Ale ja tak bardzo chcę mieć dziecko”. A może Pan ma wobec Ciebie inny plan. A może, gdy nie będziesz się zajmować swoim dzieckiem, uratujesz w tym czasie tysiące innych dzieci. Tu znów pojawia się przestrzeń wiary i ufności wobec Bożego miłosierdzia. I często zdarza się, że po tej próbie Pan obdarza potomstwem, jak w przypadku mojej znajomej, która po 11 latach małżeństwa, stwierdzenia niepłodności i dwójce zaadoptowanych dzieci, urodziła również własne dziecko. Gdy otwieramy się na Boży plan, okazuje się, że nie jest on tak odległy od naszych własnych pragnień. Bo Bóg jest Bogiem miłosiernym i kochającym.