EucharystiaGdy pierwszy raz otrzymałam propozycję wyjazdu na trzydniowe rekolekcje milczące byłam przerażona.

Ja, która wyrzucam z siebie dziennie tysiące słów nagle mam całkowicie zamilknąć, zahamować codzienne życie pełne napięć, zostawić setki spraw do załatwienia, odciąć się od rzeczywistości? Wydawało mi się to nierealne. Zwłaszcza, że grupa rekolekcyjna liczyła dwadzieścia kobiet. Początkowo konsekwentnie odrzucałam pomysł wyjazdu. Nie byłam przygotowana na takie doświadczenie. Bałam się, że nie po jednym dniu spakuje walizkę i ucieknę. Biłam się z myślami, czy potrafię się tak zupełnie wyłączyć. Prowadziłam szalone życie dziennikarskie bez zegarka. Mój czas był podporządkowany pracy. Postanowiłam porozmawiać z przyjaciółką z Warszawy, która takie rekolekcje miała już za sobą. Jedź, nie pożałujesz, powiedziała. I pojechałam. Z duszą na ramieniu, sercem pełnym niepokoju.

Stanęłam z moją walizką w recepcji o poczułam się nieswojo. Zobaczyłam grupę kobiet w różnym wieku  i jeszcze bardziej się zaniepokoiłam. Po co tu przyjechałam? Na co mi to było. Nikogo tutaj nie znam. Nie mogłam opanować przebiegających przez moją głowę myśli.

Zaczęłam się uspokajać dopiero po pierwszej medytacji. Czułam jak ustępuje napięcie, opuszczają mnie wątpliwości, a myśli zaczynają się   porządkować. Następnego dnia czytając zaleconą lekturę  w swoim pokoju poczułam ciszę. Na zewnątrz i wewnątrz siebie. Nie była to cisza, która przeraża, ale cisza, która uspokaja. Im bardziej zagłębiałam się w moje zapiski robione podczas medytacji, tym bardziej czułam, że wiele rzeczy moim życiu muszę zmienić i poprawić. Przestałam się bać wspólnych posiłków spożywanych w milczeniu. To milczenie również stało się  naturalne. Trudno wyobrazić sobie dwadzieścia kobiet, które nie wydają z siebie ani jednego słowa. A jednak. To, wydawało się niemożliwe, stało się możliwe.

Z każdą godziną czułam się coraz lepiej. W moje rozedrgane codziennością życie powoli wchodził spokój. Naturalny, nie wymuszony, nie wyuczony, nie narzucony. Oderwałam się od codzienności i przeniosłam w inny świat. Taki, jaki chciałabym mieć na co dzień. Regularne zajęcia przynosiły coraz większą ulgę, zaczęłam rozumieć to, co do tej pory wydawało się niepojęte. Ale najważniejsza była wewnętrzna harmonia, która krok po kroku odzyskiwałam.

W trzecim dniu, gdy polubiłam cieszę i przestałam się jej bać, gdy dobrze przyjrzałam się sobie, swojemu pełnemu napięć życiu, gdy zrozumiałam to, co tak naprawdę jest ważne, gdy wszystko wydało mi się proste i możliwe, gdy przekonałam się, że mam teraz więcej siły, by mierzyć się z rzeczywistością nie chciałam wyjeżdżać. Wolałam posiedzieć w moim pokoju, wsłuchać się w samą siebie.

Ta trzydniowa konfrontacja w własnym „ja”  wywarła na mnie dobry wpływ. Uspokoiłam się, wyciszyłam, nabrałam dystansu. Poczułam się silniejsza. Nauczyłam się czegoś nowego o sobie. Medytacje, pogadanki, codzienne modlitwy pozwoliły spojrzeć na świat z tolerancja i nadzieją. Oderwałam się od rzeczywistości, od wszystkich problemów i kłopotów. Gdy wracałam do  domu wiedziałam, że za rok znów pojadę na rekolekcje. Trzy dni w odosobnieniu i ciszy bardzo mi się spodobały. Znów wybiorę czas Wielkiego Postu, by przyjrzeć się samej sobie i poprawić to, co najbardziej mnie  uwiera, to, co nie podoba się Panu Bogu.

Od tej pory, a minęło już sześć lat, regularnie wyjeżdżam na rekolekcje. Doceniam ich wartość, siłę i przeobrażenia jakie we mnie wywołują. Polubiłam cieszę, bo ona pozwala spojrzeć w głąb siebie. Dzięki tym dniom staję się lepsza.