Wierzę w BogaDo tej pory miałam wrażenie, że nie odcięłam pępowiny od mamy. To ona, pomimo że przekroczyłam pięćdziesiątkę,  kieruje moim życiem. Mama wymyśliła, że zostanę lekarzem, gdy nie dostałam się na studia była bardzo zawiedziona.  W końcu podjęłam inne studia, ale one nie spełniały aspiracji rodziny. Może dlatego zaczęłam robić mamie na złość. W moim rodzinnym domu panowała atmosfera pobożności.

Oczywiście regularna Eucharystia, codzienne modlitwy, uczestnictwo w pielgrzymkach. A z drugiej strony hipokryzja, zaprzeczająca nauce Chrystusa. Mama często poniżała ludzi, chciała aby postępowali zgodnie z jej wolą. Sprowadzała to do różnych drobiazgów, ale uciążliwych i dotkliwych. Wyrastając w takiej atmosferze byłam taka sama. Na studiach mieszkając z koleżanką stale ja pouczałam - jakim nożem ma smarować chleb, jakiego środka używać do mycia wanny, jak się ubierać, co czytać. Stałam się tyranem i uważałam, że to normalne.

Studia bez Boga

Podczas studiów kościół i wiara przestały dla mnie istnieć. Stopniowo zaczęłam się pogrążać w grzesznym życiu. Doszło nawet do tego, ze podczas świąt Wielkanocnych nie poszłam do spowiedzi, tym samym rok spędziłam bez pojednania z Bogiem.  W domu  o niczym nie mówiłam. Tata był spokojny, ale dobrze mnie znał i czuł, że coś jest nie tak. Mamę notorycznie oszukiwałam. Po skończeniu studiów wynajęłam mieszkanie i rozpoczęłam pracę, która przynosiła bardzo dobre dochody. Żyłam ponad stan. Co tydzień urządzałam mocno zakrapiane imprezy z wykwintnym jedzeniem. Chętnych na dobre jedzenie i trunki nie brakowało, ale prawdziwych przyjaciół nie miałam. Zrażałam despotyzmem, wymaganiami, pogardą, akcentowaniem zamiłowania do luksusu. A to często stawiało ludzi w niezręcznej sytuacji. Potem zaczęło się polowanie na męża. Nie mógł to być byle kto. Musiał świetnie zarabiać, zajmować wysokie stanowisko, mieć bardzo dobrej klasy samochód, dom za miastem. Zamiast miłości i oddania ważniejszy był wypchany portfel, znanej firmy zegarek i pióro, atrybuty mężczyzny światowego. Inni mężczyźni mnie nie interesowali. Nauczyciel ze swoją nędzną pensją wywoływał jedynie politowanie.

Światowe życie

I tak toczyło się moje „światowe” życie. Otaczałam się koleżankami mało atrakcyjnymi, zarabiającymi małe pieniądze, które spędzały wakacje pod namiotem, gdy ja tymczasem podziwiałam uroki Londynu, Paryża, Tokio, Nowego Jorku, zwiedzałam egzotyczne kraje. Te ,,szare myszki” stanowiły dla mnie tło, na którym mogłam błyszczeć. I błyszczałam. Dzień zaczynałam od fryzjera, potem profesjonalny makijaż, starannie dobrany każdy detal kreacji. W pracy swoich podwładnych traktowałam z wyższością. Nie znosiłam sprzeciwu, byłam wymagająca i zasadnicza. W końcu pełniłam funkcję prezesa zagranicznej firmy. Na bankietach i przyjęciach poznawałam VIP-ów, ludzi z pierwszych stron gazet, ważne osobistości.  Wydawało mi się, że jestem z ich świata. A w rzeczywistości byłam pracownikiem najemnym, a stanowisko mogłam stracić w każdej chwili. Wówczas o tym nie myślałam. Liczyło się tu i teraz.

Szokująca diagnoza

Pewnego dnia poczułam dziwne mrowienie w nodze. Zaczęła drżeć i sztywnieć na przemian. Pomyślałam, że to pewnie stres daje o sobie znać. Prowadziłam nadaktywne życie więc uznałam, że to chwilowa niedyspozycja. Jednak bóle się powtarzały i były coraz silniejsze. Nie mogłam dłużej czekać. Bałam się, że choroba może przyczynić się do utraty pracy. A przecież  stanowisko i firma były całym moim światem. Lekarz rodzinny nie potrafił postawić diagnozy, skierował mnie do neurologa. Poszłam, ale podświadomie czułam, że coś jest nie tak. Jednak w najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewałam się słów, jakie padły z ust lekarki. Stwardnienie rozsiane -  diagnoza sprawiła, że przez moment zamarłam. W jednej chwili moje piękne życie runęło w gruzach. Wkrótce firma upadła, straciłam pracę, windykator nie był w stanie zapewnić spłaty moich poborów, do tego doszły wysokie raty za mieszkanie, które kupiłam na kredyt. Z dnia na dzień zostałam bez środków do życia. Utrzymywali mnie rodzice ze swoich skromnych rent. Nie miałam pieniędzy na drogie leki, więc choroba postępowała. Do tego stopnia, że muszę poruszać się na wózku inwalidzkim. Dzięki pomocy znajomych udało się wywalczyć rentę, ale ona starczała tylko na rachunki i jedzenie. Moja sytuacja zaczynała mnie przerastać. Nie chciało mi się żyć. Wtedy spojrzałam na zakurzone Pismo Święte, które stało na półce w sypialni. Wzięłam je do ręki. Przypadkowo przeczytany fragment sprawił, że postanowiłam przybliżyć się do Boga. Zrozumiałam, że tylko w Bogu znajdę ratunek. Zadzwoniłam do księdza i poprosiłam o spowiedź i komunię w domu. Nie było problemu. Od tego momentu spowiadam się regularnie. Ze względu na to, że nie mogę wyjść z domu Mszę Świętą oglądam w telewizji. Odmawiam Różaniec, czytam żywoty świętych. Z modlitwy i osobistego kontaktu z Bogiem czerpię ogromną siłę, która przywróciła mi chęć do życia. Wszystko zaczęło się prostować. Poprawiła się sytuacja materialna, bo nauczyłam się wykorzystywać różne programy pomocowe, zaczęłam się spotykać z wartościowymi ludźmi, którzy nie opuścili mnie w potrzebie, choć wcześniej nimi gardziłam.  Bliskość z Bogiem uświadomiła mi popełnione błędy. Przekonałam się, że Stwórca dał mi drugą szansę i nie zamierzam jej zaprzepaścić. I choć czasami nadal jest mi ciężko, to wiem, że najlepszym lekarstwem jest modlitwa przynosząca spokój i ukojenie.