przeszczepMam 24 lata i w tym roku narodziłam się po raz trzeci. Było to dzięki transplantacji. Wszystko zaczęło się w styczniu 2007 roku.

Wystąpiły u mnie objawy zmęczenia – krew z nosa, ciągła senność itp. Kilka dni później w stanie ciężkim trafiłam do szpitala rejonowego, gdzie okazało się, że wszystko spowodowane jest złą pracą wątroby. Objawy nasilały się, krzepliwość krwi była tak niska, że każdy krwotok z nosa groził wykrwawieniem się, a senność groziła śpiączką…

Zaczęłam szukać wsparcia: już następnego dnia, mimo niechęci mojego taty, zaprosiliśmy bioenergoterapeutkę. Swoje ,,uzdrawianie” zaczęła od położenia rąk na moim ciele. Efekt był już wieczorem – dostałam bardzo wysokiej gorączki; lekarka na dyżurze przepisała mi lek na zbicie temperatury, ze składnikiem, który znacznie pogarsza pracę wątroby, co w moim stanie mogło wiązać się ze śmiercią. Życie uratowała mi mama, która wbrew nakazowi lekarki nie podała mi tabletki.

Zastanawialiśmy się, dlaczego tak postąpiła – do czasu, gdy uświadomiliśmy sobie, KTO tym kieruje! Później wiedzieliśmy już, w KIM jedynie można położyć nadzieje: wszystkie prośby skierowaliśmy do Boga. Ofiarowywano za mnie msze, modlono się w domach, pojedynczo i grupami. I mimo, iż fizycznie mój stan się pogarszał, duchowo czułam się lepiej, wiedziałam, że mam tę najważniejszą opiekę i że cokolwiek się stanie, nie mam się czego bać…

Po pobycie w szpitalu rejonowym zdecydowano się przekazać mnie do Warszawy na Oddział Intensywnej Terapii Chirurgicznej, najbardziej specjalistycznego w Polsce oddziału, zajmującego się chorobami wątroby. Po przyjęciu postawiono diagnozę – wątroba uległa autodestrukcji, a przede mną najwyżej godziny życia. Jedynym ratunkiem był przeszczep.

Czułam taki ból, że było mi wszystko jedno. Przy ostrej niewydolności wątroby narasta woda wewnątrz organizmu (ja miałam 20 litrów), która uciska wszystkie narządy, m.in. płuca, uniemożliwiając oddychanie. Przy tym jeszcze martwiłam się o mamę, która nie mogła zostać w szpitalu, a nie miała gdzie iść, ani gdzie spać. Jednak mama była pod dobrą opieką… Anioła Stróża. Dowiedziała się od jednej z pielęgniarek, że niedaleko są akademiki, gdzie można przenocować. Po wyjściu ze szpitala Mama zgubiła drogę, była zimna noc, siąpił deszcz, nikogo na ulicach… nagle z przeciwka wyłoniła się postać dziewczyny. Gdy Mama zapytała o akademiki, wskazała drogę. Mama zdziwiona, skąd w nocy, na pustej ulicy młoda dziewczyna, odwróciła się jeszcze raz i … nikogo nie było. Ale dzięki niej Mama znalazła drogę.

Prawdopodobieństwo, że doczekam się na ,,nową” wątrobę, było niewielkie. Ale mnie nie to przerażało. Wiedziałam już, że jeśli Stwórca, Pan Bóg, będzie chciał, to pozwoli mi jeszcze żyć, a jeśli to już czas odejścia – niech i tak będzie.

Prosiłam w modlitwach o siły na zniesienie cierpienia. I tak, jak na początku choroby miałam pretensje do Boga: ,,dlaczego akurat ja?”, ,,czemu teraz, w wieku 20 lat?”, tak później było mi wstyd z powodu takiego myślenia… Wiedziałam, że cierpię, bo taki krzyż mam do niesienia, może trochę cięższy, ale cóż to jest w porównaniu z Krzyżem Jezusa, czy wielu innych ludzi. Każdy z nas niejednokrotnie upada pod swoim krzyżem, ale trzeba potem wstać, podziękować za siłę i pomoc Jezusa w niesieniu krzyża, a nie mieć żalu za ciężar! Czytamy w ewangelii: ,,Zaprzyj się samego siebie, bierz krzyż swój i naśladuj Jezusa” (Mt 16,24; Łk 9, 23).

Później, widząc ogrom cierpień ludzkich, dziękowałam za tylko taki ból. Zdaję sobie sprawę, że to trudne, ale nie ma innej nadziei, jak tylko w krzyżu – w krzyżu zbawienie, w krzyżu życie, w krzyżu moc ducha.

Dawca znalazł się po 3 dniach – musiała to być cała wątroba, więc nikt żyjący nie mógł oddać mi swojej; zespół lekarski miał ok. 30 osób, a operacja trwała 12 godz. Obudziłam się bez żadnego bólu, za to z halucynacjami (po morfinie), i 36 metalowymi zszywkami na brzuchu. Właśnie DOSTAŁAM DRUGIE ŻYCIE!

W tym momencie mogłabym zakończyć swoją historię i pewnie uczyniłabym to jeszcze rok, dwa, lata temu, ale teraz już wiem, dlaczego wcześniej nie napisałam świadectwa: ponieważ to, co zdarzyło się do tamtego momentu, miało mnie przygotować na kolejną drogę, znacznie dłuższą, z kilkakrotnie cięższym krzyżem.

*****

Moja druga ,,wędrówka” rozpoczęła się we wrześniu tego samego roku, tj. 2007. Zaczęły się komplikacje pooperacyjne, bo blizny, powstające na przeszczepionych mi przewodach żółciowych, zatkały ich przejścia, powodując zastój żółci. W takiej sytuacji powszechnie stosuje się wstawianie rozszerzających stendów, niestety, u mnie zabiegi te zakończyły się niepowodzeniem. Pozostało ostatnie wyjście – operacja z ponownym otwarciem całej jamy brzusznej. Po dwóch miesiącach pobytów w szpitalach zrobiono mi tę operacje, nie poszła ona jednak zgonie z planem, bo po 3 dniach pękł jeden z wewnętrznych zrostów, który krwawił do otrzewnej. Lekarze zmuszeni byli do reoperacji. Tym razem wszystko się udało, a ja kolejny raz wróciłam do zdrowia. Pan Bóg znów obdarzył mnie łaską cierpienia, by później znów cudownie mnie uzdrowić. Mówiąc o cierpieniu nie mam na myśli samego tylko bólu pooperacyjnego, ale… swędzenie (świąd). Zastój żółci w organizmie to żółtaczka, a ten żółty płyn to bilirubina, której nadmiar powoduje straszne swędzenie skóry. Nie działają żadne tabletki, żadne maści, nie działa nic – po prostu swędzi. Jest to gorsze od najstraszliwszego bólu, człowiek drapie się do krwi, robią się rany… i później drapie te rany, które bolą, i znów drapie i drapie… Bardzo trudno mi wtedy było dziękować za łaskę cierpienia, za to, że mogę jednoczyć się w bólu z Chrystusem, ale mając łaskę wiary jednak naprawdę tak można! Można cieszyć się z tego, że jest się w ten sposób wybranym – rodzic zawsze przytuli i ukocha bardziej to dziecko, któremu dzieje się krzywda, Bóg więc ukochał mnie szczególnie.

Dalsza część mojej historii zaczyna się w styczniu 2010 r., kiedy to po 2 latach zdrowia znów dostałam żółtaczki. Po 1,5 miesięcznym okresie badań w  warszawskim szpitalu diagnoza brzmiała: PRZEWLEKŁE ODRZUCANIE PRZESZCZEPU.  Jedyny ratunek to drugi przeszczep. Ze świądem i własnymi słabościami walczyłam 8 miesięcy, w domu i szpitalu. Mimo silnego wsparcia duchowego ze strony znajomych i rodziny (msze za mnie odprawiano w dziesiątkach, modlono się bezustannie) i mojej silnej wiary, że Bóg wie co robi, krzyż, który ,,niosłam”, stawał się coraz cięższy. W czerwcu zachorowałam na sepsę, nie mogłam już oddychać ani się ruszać. Lekarze zdążyli mnie odratować, Bóg dokonał kolejnego cudu. Myślę, że chciał mi przekazać, abym była cierpliwa, bo nie pozwoli mi umrzeć, ale w pełni wyzdrowieć –  też jeszcze nie teraz. Prosiłam więc tylko o silną wiarę, prosiłam i dostawałam. A razem z łaską silnej wiary, kolejne trudne doświadczenia, by być może ją sprawdzić… W ciągu dwóch tygodni okazało się bowiem, że mam raka szyjki macicy. Bóg obdarzył mnie takim pokojem, że wiedziałam, że cokolwiek się zdarzy, będzie najlepsze dla mnie. Jezus wprowadził mnie w kolejny etap drogi: przestawałam widzieć. Gwałtownemu pogorszeniu uległy wyniki krwi. Znów trafiłam do szpitala. Było mi ciężko, ale codziennie docierały do mnie sygnały o mnóstwie ludzi modlących się za mnie, co dodawało mi sił. Rodzice, narzeczony, przyjaciele rodziny i księża, ofiarowali całonocną pielgrzymkę za moje zdrowie. W tym samym dniu zdarzył się pierwszy cud – krwawienie ustąpiło, bez żadnych ingerencji lekarskich.. Za 4 dni nastąpił kolejny cud – okazało się, że nie mam raka, a rozpoznanie wynikło z powodu zlej pracy wątroby.

Ale największym cudem Bóg obdarował mnie 26 sierpnia, w dniu Matki Boskiej Częstochowskiej – wtedy to usłyszałam, że JEST NARZĄD! Od tego momentu wszystko działo się bardzo szybko. Rodzice i narzeczony wpadli do szpitala na ostatnią chwilę, zdążyliśmy się tylko pożegnać… Anioł Stróż podpowiadał mi jednak, że to nie pożegnanie na zawsze. Mimo bardzo dużego ryzyka czwartej takiej dużej operacji, wiedziałam, że dane statystyczne ani medyczne nie mają znaczenia w obliczu planu Bożego. Budząc się po operacji zobaczyłam… no, właśnie, ZOBACZYŁAM kolory, widziałam w półmroku i przy zgaszonym świetle. To kolejny cud! Wyniki po przeszczepie wątroby w niemożliwym tempie zaczęły wracać do normy, po 3 tygodniach mogłam wrócić do domu.

Tu kończy się świadectwo mojego cudownego uzdrowienia. Moja historia pokazuje, jak wielką siłę ma modlitwa i wiara, pokazuje, że cierpienie to łaska. Jak powiedział ks. Starczewski ,,Nie ma takich przeciwności, na które wcześniej nie otrzymalibyśmy mocy Boga, żeby stawić im czoło i wyjść dzięki nim wzmocnionym.”.

Przy okazji chciałabym zachęcić do deklaracji o pośmiertnym oddaniu narządów. Każdy może uratować kilka istnień, a poza tym ma zapewnioną  pośmiertną modlitwę i coroczną mszę o życie wieczne, ze strony biorcy i jego rodziny.

Zachęcam też do obejrzenia wspaniałego, kilkuodcinkowego filmu dokumentalnego „Operacja Życie” obecnie w środy w TVP 1.

Nastazja