wielodzietniJeszcze zanim zostałam matką, rozmyślałam o tym, jak to będzie. Nigdy nie planowałam licznej rodziny, bo myślałam w kategoriach norm – niepisanych, ale przyjętych przez nasze społeczeństwo, wzorców często powielanych, przejmowanych od rodziców i otoczenia.

Był czas, kiedy jako nastolatka miałam wręcz „dzieciowstręt”. Irytowały mnie rozwrzeszczane i wymądrzające się „słoneczka”, mroziła mnie świadomość, że mogłoby być ich więcej. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że sama będę miała dziewięcioro dzieci! Dopiero potem przekonałam się, jak bardzo można kochać...

Wychodząc za mąż już byłam pewna, że chcę mieć dzieci. Niezupełnie zdawałam sobie sprawę, że będzie to tak wyglądało. Ja – i „mama”. Moje dziecko właśnie tak będzie na mnie mówiło. To wszystko było jak z kosmosu. I okazało się, że to jest naprawdę inna rzeczywistość, jak trzeci wymiar, gdy znało się tylko dwa. Weszłam w zupełnie inne, nieodkryte życie, nowe zadania. Radości wymieszane z trudem. Może to zabrzmi dziwnie, ale na początku, gdy dziecko płakało, płakałam i ja, kiedy śmiało się, śmiałam się razem z nim; byłam nieporadna tak jak ono. Przy całym zmęczeniu, różnych wyrzeczeniach i załamaniach, cieszyłam się każdą minką, uśmiechem, kwileniem. Byłam zachwycona pierwszym ząbkiem, kroczkami, słowami.

Przyjmując kolejne dzieci coraz bardziej przyświecało mi pragnienie, jak pewnie milionom rodziców: żeby dobrze je wychować, dać im korzenie, pomóc odkryć Boga, przekazać wiarę, dać silne oparcie w Nim. Myślałam o tym, żeby się gdzieś na drogach życia nie pogubiły. Żeby w swoich najważniejszych i mniej ważnych wyborach potrafiły odnieść się do Niego i odkryły Go, jako realną pomoc i wsparcie.

Każde pierwsze dziecko jest swoistym eksperymentem, prototypem. Popełniliśmy różne błędy, jest to nieuniknione. I nadal tak się dzieje, bo ciągle się uczymy czegoś nowego. Następne dzieci idą już wydeptaną ścieżką. Patrząc wstecz widzę, że to czy tamto można było zrobić inaczej, lepiej. Pewne rzeczy były złe, inne niepotrzebne. Z czasem wychowanie nie jest już zbiorem „złotych myśli”, ale własnym doświadczeniem. Myślę, że trzeba było mieć więcej stanowczości, konsekwencji, ale też i cierpliwości, łagodności i ciepła – tych ostatnich nigdy nie za wiele. Ważne też było karcenie – powinno być adekwatne do winy. Wysłuchanie dzieci, zrozumienie, kontakt, skupiona uwaga – wszystko to jest istotne i można o tym napisać tomy. Każde małżeństwo ma swój szlak, wyznaczony przez własne obserwacje, i przećwiczony na własnych dzieciach. Czasem jest się bezradnym w dziedzinie wychowania, wtedy pomaga współmałżonek! Ja sama wiele razy lekceważyłam uwagi męża typu „za dużo dyskutujesz z dziećmi”. Trudno było mi je przyjmować, ale miał rację. Czasem ktoś z boku może nam coś powiedzieć, i jeżeli boli, to może być trafione. Bywają też sytuacje po ludzku beznadziejne, kiedy już obojgu ręce opadają; wtedy można te ręce podnieść jedynie do Boga. Widziałam, jak przez modlitwy, posty i ofiary przemieniały się serca.

Wychowanie polega także na byciu wzorem. Trzeba mieć świadomość, że niestety także negatywnym. Jak dzieci mają być miłe, uprzejme i uczynne, gdy rodzice nie są tacy dla siebie? Jak rodzeństwo ma się godzić i przebaczać sobie, jeśli nie widzi przykładu z góry? Nie wszystkie przysłowia są słuszne, ale „czym skorupka za młodu nasiąknie, tym na starość trąci” jest prawdziwe. Dzieci są tak plastyczne i chłonne! W mig chwytają wszelkie zachowania i wzorce. Trzeba oczywiście też brać pod uwagę, że charaktery dzieci znacznie różnią się między sobą. Jedno jest żywiołowe, inne powolne, jednemu buzia się nie zamyka, a inne jest milczkiem. Tę różnorodność charakterów kształtują nie tylko geny, ale i konkretne wydarzenia, w których wzrastały. Jedno z naszych dzieci jako trzylatek było zbuntowane: od rana mówiło, że mnie nie lubi, nie kocha, kopało nogą w drzwi… Staraliśmy się zrozumieć, co wpłynęło na to zachowanie. Przypomnieliśmy sobie, że gdy urodziła się młodsza siostra, na czas karmienia był zabierany z pokoju, bo skakał po łóżku i mógł zrobić krzywdę małej. Może doprowadziło to do poczucia, że nie jest kochany?

Jedną z podstawowych rzeczy jest zaakceptowanie i pokochanie dziecka takim, jakie jest, choć może mija się ono z tym, jakie chcielibyśmy, żeby było. Przyjąć wady dziecka, jego braki, jest niewątpliwie trudno – ale my też mamy wady i dzieci to widzą. Są jak papierek lakmusowy dla naszego charakteru, na nich widać wszelkie nasze niedomagania.

Z biegiem lat uczę się, że nie istnieje idealne wychowanie. Człowiek powinien się starać robić jak najlepiej tyle ile zdoła, ale o resztę trzeba prosić Boga.