Moje_dzieckoWracając z pielgrzymki byłam bardzo zadowolona. Nie sądziłam, że będzie mi tak bardzo potrzebna. Wyjazd był nieoczekiwanym darem Boga. Cieszyłam się, bo byłam w ciąży, a termin porodu przypadał w rocznicę poprzedniej pielgrzymki właśnie do Loreto. Było to wówczas Święto Zwiastowania „pocznie i porodzi Syna”. I w przeddzień następnego „Zwiastowania” urodziłam.

Ale to spotkanie z Maryją w Jej loretańskim domku było dla mnie niezbędnym wsparciem, bo gdy wróciłam spotkał mnie cios. W gabinecie lekarskim dowiedziałam się, że jest bardzo duże prawdopodobieństwo, że nasze nienarodzone jeszcze dziecko ma jakąś chorobę genetyczną. Spadło to na mnie jak grom z jasnego nieba. Chociaż diagnoza nie była jeszcze ostateczna, nie mogłam w to uwierzyć.   Byłam oszołomiona.  Może zespół Downa, albo wodogłowie, lub autyzm. Tak naprawdę nie wnikałam w to dokładnie, bo byłam strasznie zniechęcona. Po powrocie do domu w głowie huczały mi tysiące myśli. Na nic się zdawały długie rozmowy z przyjaciółmi. Każdy coś mówił, doradzał, pocieszał. A mnie tylko drażniły zdania typu „dacie sobie radę”. Czułam się zupełnie nierozumiana. Wszyscy byli optymistami - oprócz mnie. Bałam się, że nie będę potrafiła opiekować się moim dzieckiem, że nie będę miała tyle czasu, ile ono będzie potrzebowało, że zabraknie mi cierpliwości, wreszcie, że nie wiem czy będę umiała kochać… Nie wiedziałam, w jakim stopniu będzie upośledzone.   Myślałam o tym, kto zechce później, gdy nas zabraknie, opiekować się nim? Które z dzieci będzie miało tak dobre serce, żeby przyjąć je do swojej nowej rodziny?  Kto kogo przeżyje? Jak inni będą się do niego odnosić, szczególnie rówieśnicy? Czy w przyszłości da sobie radę? Rzeczywistość nie malowała mi się wesoło. Dlaczego takie doświadczenie spadło akurat na nas i to przy tak wielu obowiązkach?

Lekarz wspominał o możliwości zrobienia badań genetycznych, ale cóż by to zmieniło. Mogły nawet zaszkodzić dziecku.  Nie było o czym nawet decydować… Wszyscy spontanicznie modlili się za nas: rodzina, znajomi i znajomi znajomych, sąsiedzi, całe zastępy ludzi w różnych zakątkach kraju i poza nim, różne wspólnoty. Czas upływał powoli i w poczuciu niepewności. Dni byłyby nie do zniesienia, gdyby nie nasza codzienna gorliwa modlitwa. To ona podtrzymywała naszego wątłego ducha. Pomoc przyszła w odpowiednim czasie. Okazało się, że jest to ciąża zagrożona. Połykałam różne lekarstwa, ale skurcze nadal się pojawiały.  Pewnego dnia tak się nasiliły, że wydawało mi się, że zaczyna się akcja porodowa, a był to dopiero piąty miesiąc ciąży. Byliśmy przerażeni. Mąż w pośpiechu zawiózł mnie do szpitala. Gdy byliśmy jeszcze w drodze, gdy tak leżałam w samochodzie podskakując na każdym wyboju, zdałam sobie sprawę, że bardzo kocham to dziecko i nie chcę go stracić. Ta myśl docierała do mojej świadomości - tak, naprawdę kocham je i pragnę go, niezależnie od tego, jakie ono jest!!! Nie mogłam powstrzymać łez.

To dramatyczne wydarzenie, jakie przygotował mi Bóg było dla mnie przełomowe. Od tego momentu opuścił mnie lęk, odeszły natarczywie nasuwające się pytania, nastał pokój. Byłam przygotowana psychicznie do tego, co miało nastąpić. Poród nadszedł także niespodziewanie. Nie myślałam wówczas czy dziecko urodzi się zdrowe czy chore. Byłam uwolniona od tej myśli. Chciałam, aby poród przebiegł jak najsprawniej, jak najlepiej, żeby dziecko było dotlenione. Martwiłam się, żeby nie było owinięte pępowiną. Pojawił się stres, bo pogotowie nie zdążyło przyjechać, narodziny obyły się w domu. Pamiętam tylko moje westchnienia: „Panie Boże ratuj!”.

Malutki był śliczny, cudowny, choć nie miałam pewności co do jego stanu. Głaskałam jego główkę, tuliłam go w ramionach. Wszyscy się nim zachwycaliśmy. Starsze dzieci przybiegły i zaglądały ciekawie pod ręcznik, którym był owinięty. Ciekawiło je tylko czy mają braciszka, czy siostrzyczkę. Nie pytały czy jest zdrowy czy nie. Gdy byłam już w szpitalu zapewniono mnie - z maleństwem wszystko jest w porządku. Męczyłam jednak pytaniami lekarzy, bo nie mogłam uwierzyć, że jednak jest dobrze.

Skończyło się happy end-em, ale to szczęśliwe zakończenie nie rozegrało się po orzeczeniu specjalistów w szpitalu, ale już wcześniej, w moim sercu, gdy Bóg pomógł mi przyjąć moje dziecko takie, jakie jest.