Fotolia_19856277_XS_2Odkąd staliśmy się rodziną w pełnym tego słowa znaczeniu, to znaczy po urodzeniu dziecka, najbardziej adekwatnym słowem opisującym moją matczyną kondycję jest bezradność.

Odbiega to oczywiście dalece od naszych wyobrażeń sprzed porodu (jak zresztą doświadczają tego chyba wszyscy rodzice), ale to nie rozczarowanie gra tu kluczową rolę. Przecież gdy dziecko płacze, jego matka nie załamuje rąk dlatego, że myślała, że będzie się wciąż uśmiechało, tylko dlatego, że nie może mu pomóc. Patrząc na dziecko, matka jest całkowicie zwrócona ku niemu, zapominając często dosłownie o sobie, mężu i otaczającym świecie. To trudne doświadczenie dla wszystkich – całej tej rodziny, ale mimo wszystko priorytetem jest dobro dziecka, na którym koncentrują się działania matki i ojca. I to jest dobre – bo dziecko bezradne do tego stopnia, że samo z siebie byłoby skazane na śmierć, jest zdane na łaskę rodziców i moc ich miłości. To dobry moment, by się wykazać, papierek lakmusowy egoizmu i miłości rodziców. I natura najczęściej pomaga nam zapominać o sobie i oddawać siebie w darze dla dziecka, tak, by mogło ono przeżyć i się rozwijać.

Te święta Bożego Narodzenia były dla mnie szczególne, bo patrzyłam na nie z perspektywy matki dopiero co narodzonego dziecka. Zastanawiałam się, jak przeżywała Boże Narodzenie Matka Jezusa – pierwszy poród, przecież i tak doświadczenie niełatwe, przeżyty na wygnaniu, bez pomocy i w lęku przed prześladowaniem, w warunkach zagrażających życiu nowonarodzonego dzieciątka. Do tego braku warunków dochodził na pewno wewnętrzny brak sił i emocjonalne rozchwianie po wyjątkowym wydarzeniu porodu. Po raz pierwszy moja ulubiona kolęda – „Jezus malusieńki” – tak bardzo mnie wzruszyła: bo to dla matki naprawdę tragedia, że dziecko płacze z zimna i nie można mu pomóc, bo można „truchleć i lać serdeczne łzy”, że nie ma dziecka na czym położyć. Ale: „Matusia truchleje, serdeczne łzy leje. ‘O mój Synu, wola Twoja, nie moja się dzieje’”. Nie tylko moment Zwiastowania był dla Maryi próbą wiary. Narodziny Jej Syna i każdy kolejny dzień były jedną wielką afirmacją ufności Bogu, i to w aspektach najtrudniejszych dla niej jako kobiety. Błogosławiona między niewiastami musiała pokazać wiarę i ufność na wskroś przenikającą całe jej życie – w wielkich i drobnych sprawach. Jestem pewna, że także te małe, codzienne sprawy wystawiały Maryję niejednokrotnie na próbę – kiedy musiała pokonać swój kobiecy lęk, swoje matczyne obawy, swoje naturalne zwrócenie się ku dziecku całym sercem w trudnych do przyjęcia okolicznościach zewnętrznych. A jednak Bóg wymagał od Niej, aby porzuciła nawet to, co jest naturalną kondycją kobiety i matki, swoje naturalne cechy i słabości. I właśnie to było źródłem błogosławieństwa dla Niej jako matki i dla Jej Syna: Maryja wyzbyła się całkowicie swoich sił, kompetencji, mocy na rzecz Boskiego działania.

To niełatwe zadanie dla każdej z nas: nie tylko walczyć z chorobliwą troskliwością nad dziećmi i pokusą władzy rodzinnej. To za mało. Macierzyństwo jest powołaniem i jak każde powołanie wymaga odpowiedzi na Bożą propozycję pomocy. Pomocy, która de facto jest spełnianiem w nas naszych obowiązków przez Ducha Świętego. „Beze Mnie nic nie możecie uczynić” (J 15,5b) – mówi Jezus do rodziców, którzy nierzadko czują się bezradni tak, jak ich maleńkie dzieci. I to dobrze, bo daje to szansę uwierzenia w moc Bożą, a nie we własne siły. Dzieci zdają się nie mieć problemu z zaufaniem. Gdy spełniamy ich potrzeby, kiedy o to poproszą, śmieją się tak radośnie i szczerze, jak nie potrafi tego żaden dorosły. I wszystko jest w porządku, niczego im więcej nie potrzeba. Są szczęśliwe szczęściem ufności.

Życzę takiej ufności sobie i każdej mamie. „Pan za mnie wszystkiego dokona” (Ps 138,8), a „moc w słabości się doskonali” (2 Kor 12,9). Maryjna pokora i ufność niech będą dla nas wzorem każdego dnia nadchodzącego roku. A wtedy i o nas będzie można powiedzieć: „błogosławiona (czyli szczęśliwa) jesteś, któraś uwierzyła, że spełnią się słowa powiedziane ci od Pana” (Łk 1,45).