HaywireMedia-FotoliaWydaje się, że ostatnimi czasy szkoły katolickie przeżywają w Polsce swój renesans. Powstaje ich coraz więcej. I myślę że nie tylko modą da się wytłumaczyć fakt, że nawet rodzice, którzy z Kościołem niewiele mają wspólnego, chcą jednak posyłać swoje dzieci do takich szkół.

Coraz częściej bywa też, że władze miast same zabiegają w zgromadzeniach zakonnych zajmujących się tego typu działalnością, o powstanie szkoły katolickiej.

Gdzie tkwi tajemnica tego fenomenu? Co skłania rodziców, żeby umieszczali dzieci w takich placówkach? Na pierwszy rzut oka można by sądzić, że to oczywiste, że po prostu chcą, by ich dzieci miały przekazywany taki sam światopogląd w domu, jak i w szkole. To niewątpliwie ułatwia wychowanie. Ale czy rzeczywiście jest to główna motywacja?

 Jedna z matek z determinacją walczyła z dyrekcją jednego z katolickich gimnazjum, bo nie mogła pogodzić się ze świętowaniem w szkole Halloween. Inna była oburzona, że jej dziecko „zmuszane” jest przed lekcjami do odmawiania modlitwy. O co chodzi? Jedna była „ortodoksyjną” katoliczką, oczekującą od szkoły, że będzie pomocna w wychowaniu po katolicku jej dziecka, druga była buddystką… Ale obie posłały dziecko do tej samej szkoły…

 Bo szkoły katolickie, niestety bywa, że katolickie są tylko z nazwy. A w ostatnich czasach, w wielu przypadkach, stały się zwyczajnie elitarnymi. Wygrywają w różnych rankingach, serwują mnóstwo dodatkowych zajęć, trzymają dobry poziom nauki, oferują nieprzeładowane klasy… Dlatego przyciągają także dzieci rodziców, którzy z Kościołem mają niewiele wspólnego. I jeśli ktoś myśli, że posyłając dziecko do takiej szkoły zapewni mu zdrowe, katolickie, wspólnotowe środowisko, może czuć się niekiedy srodze zawiedziony…

 Co poszło nie tak? Dlaczego twórcy niektórych szkół katolickich poszli nie w tę stronę co trzeba? Dlaczego wydaje im się, że rekolekcje oparte na postaci Harrego Pottera są właściwe? Dlaczego przed Wielkanocą robią konkurs na najciekawiej wykonanego zajączka? Dlaczego pedagodzy za słuszne uważają pozwalać uczniom mówić do siebie po imieniu? Dlaczego sukces pojmują tak, jak pojmuje go świat i do tego przygotowują swoich wychowanków? Dlaczego rankingi, wyniki, osiągnięcia bywają ważniejsze niż poszczególni uczniowie? Niż miłość do nich, chęć ich dobra. Ba, niż nauka Jezusa Chrystusa… Bo, ileż jest w Polsce szkół katolickich zajmujących się tą najbiedniejszą młodzieżą, najmniej zdolną, najbardziej zagubioną i opuszczoną?

 Wierzę mimo wszystko, że wiele szkół katolickich jest w Polsce naprawdę dobrych, naprawdę pomagających rodzicom wychować po katolicku swoje dzieci, naprawdę zajmujących się dziećmi, także tymi mniej zdolnymi, mniej reprezentacyjnymi, ale przy wyborze szkoły nie można się kierować wyłącznie przymiotnikiem „katolicka” w nazwie. To w obecnych czasach nie wystarczy, niestety. Warto zastosować się w tym względzie do zaleceń św. Pawła, skierowanych do Tesaloniczan, które nic nie straciły na swojej aktualności: „Wszystko badajcie, a co szlachetne - zachowujcie! Unikajcie wszystkiego, co ma choćby pozór zła”.

 To niewątpliwie odnosi się nie tylko do rodziców, ale także do odpowiedzialnych za szkoły i powinno ich skłonić do refleksji, co lub Kto w naszej szkole jest na pierwszym miejscu? Bo jeśli nie jest to Bóg i Jego nauka zawarta w Ewangelii, jeśli na co dzień Ewangelia nie jest u nas żywa, to nic nie jest na właściwym miejscu i nawet 100-procentowa zdawalność matury tego nie zmieni.

 Nie chciejmy więc bylejakości, nie bądźmy letni, nie zadawalajmy się namiastkami, bo dobry poziom nauki to nie wszystko, bo zdana matura, dobre studia i odpowiednia praca niekoniecznie muszą zaprowadzić nasze dzieci do Nieba. Nie wolno nam zapomnieć, że ostatecznym celem wychowania naszych dzieci nie jest zapewnienie im „dobrego startu”, ale ich Zbawienie. I trzeba szukać wszystkiego, co w tej drodze do Zbawienia może dopomóc i odrzucać wszystko, co w tym przeszkadza, nawet jeśli miało by w nazwie „katolicka”.