Dzień ChoregoOstry, przeszywający ból kręgosłupa. Nie mogę wytrzymać. Mąż niesie mnie na plecach na izbę przyjęć. Czuję się jak żołnierz w okopach, który oberwał odłamkiem. Nie dam rady. A gdzie męstwo? Parę zastrzyków – ulga… Zastanawiam się, czy wszystko już za mną – ale nie wygląda na to…

Leżę już na sali. Pielęgniarki uwijają się, biegając w białych fartuchach to tu, to tam. Głuchy trzask przewożonych łóżek z pacjentami i wózków inwalidzkich. Przebija się samotność, cierpienie i smutek. Za dwa dni będę miała operację. Pani, która leży obok, jest już po. Ale jeszcze nie doszła do siebie. To coś majaczy, to prosi o wodę. Czas upływa nadzwyczaj wolno. Pierwsza noc – koszmar. Pomimo stoperów w uszach nie mogę zasnąć. Jakiś mężczyzna głośno i siarczyście klnie, nie przebierając w słowach. Podziwiam cierpliwość personelu. Na łóżku pod oknem kobieta zaczęła się dusić. Drżącymi z przestrachu rękoma włączam dzwonek. Pielęgniarki już biegną, za chwilę jest i lekarz: miała atak. Od tej chwili śpię już bardzo czujnie, pilnując sąsiadki. Myślę o domu. Tam na szczęście pomagają czyjeś dobre ręce. Mężczyzna od wulgaryzmów całą noc wykrzykuje ochryple: ratunku!

Dzień. Modlę się za pacjentów i za tych, co się nami opiekują. Słucham opowieści sąsiadki, jak się tu znalazła. Pani z boku znowu coś majaczy. Podaję jej wodę, ale nic więcej nie mogę dla niej zrobić. Zabiegi, posiłki, odwiedziny, ciche szepty, jakoś dzień powoli mija.

Jestem niespokojna, bo to niedziela, a nie było księdza z Panem Jezusem. Pytam siostrę. Patrzy na mnie jak na ufoludka.

- Co? Ksiądz? Komunia? Nic nie wiem na ten temat. Zresztą byłam na urlopie.

No cóż… Dzwonię do bliskich. Wypłakuję się, bo jutro operacja. W przeszłości miałam zapaść. Słyszę wspierający głos w słuchawce, dodaje mi to skrzydeł. Zbieram się w sobie i nadludzkimi siłami udaje mi się znaleźć księdza. Przyjdzie specjalnie do mnie, bo właśnie pół godziny temu wrócił ze szpitala. Niezwykle ofiarny. Jak bardzo tu takich potrzeba! Pan Bóg jest wielki i jakże miłosierny: widział mój niepokój i ulitował się nade mną. Spowiedź, Komunia, namaszczenie chorych i ogarniająca mnie błogość i pokój. Moje serce przepełnia wdzięczność. Skorzystała też pani z boku.

Noc mija spokojnie, trochę śpię, trochę się modlę. Myślę o tym, że gdybym stanęła przed Panem, spojrzałby na mnie litościwie, przez wzgląd na Swą Krew Świętą, którą jestem obmyta. Ale jednak mogłam więcej kochać innych. Nie dlatego, żeby mieć – jak to się mówi – ręce pełne dobrych uczynków, ale po prostu dla miłości innych. Dla samego kochania, dla ich zbawienia.

Rano. Nie denerwuję się. Jestem spokojna. Od razu biorą mnie na salę operacyjną. - A to niestety musi pani zdjąć. Pokornie więc ściągam szkaplerz. Trudno, tak widać musi być, takie przepisy. Ale nie martwię się. Mam serce Maryi i Jezusa w swoim sercu. Nic mnie nie wystraszy. Teraz parę głębokich wdechów, i odpływam w nicość. Cisza…

Budzi mnie kaszel i ohydny smak rury intubacyjnej. Pielęgniarka głaszcze mnie po policzku i każe wymieniać imiona i wiek dzieci. Chyba niepoważna. Idzie mi to trudno, bo to aż dziewięcioro. Ale udało się. Jestem z siebie dumna. Dzięki Ci Boże, że dałeś mi jeszcze trochę życia. Nie zawsze je doceniałam. Ale On był miłosierny.

 Leżę na sali pooperacyjnej obolała i ścierpnięta. Nie mogę się przewrócić na drugi bok. Resztę można sobie wyobrazić. Pan zza przepierzenia skarży się, że jest głodny. Słychać jęk pacjentów: siostro to, siostro tamto. Opatrzność Boża zrządziła, że miałam komórkę pod ręką. Kochany głos z komórki podtrzymuje mnie na duchu. Tak! To mądra myśl: modlić się i oddawać to wszystko Panu Jezusowi i Maryi za innych, a najlepiej za tę jedną osobę, która najbardziej tego potrzebuje. Potrzebuje moich cierpień. Już ból nie jest taki straszny. Widać, że nie jest ze mną tak źle. Zresztą, teraz już z górki. Noc jakoś mija.

Rano jadę na inną salę. Nowe twarze. Kobieta, z którą mnie umieszczono, jest jeszcze przed operacją. Płacze ona i płacze jej córka. Nie wiadomo, czy po operacji będzie tak samo. Czy rozpozna swoich? Czy będzie to już zupełnie inne życie? Siostra wyprowadza córkę – mama ma już dosyć emocji.

Przychodzą i do mnie goście. Zatapiam się wraz z nimi w modlitwie.

- I za panią Monikę - rozlega się półszept. Kobieta odwraca mokrą od łez twarz. Przytulam ją, i choć jest starsza, nie broni się.

- Będzie tak jak zechce Pan Bóg. Niech pani zaufa Bożej Opatrzności.

- Dziękuję - nikły uśmiech rozpromienia jej twarz. Czuje się, że jest już inaczej.