WołyńUrósł wzwyż, ku niebu, tuż przy sośnie świętej;
ramiona miał z puszczą zieloną zrośnięte.

Bezdroża mnie wiodły przez mech, poprzez trawy;
nie wiadomo czemu, ruszyłem w cień prawy.

Tu znalazłem ciszę, to co w niej ukryte,
między każdym z nieba przez puszczę prześwitem.

Zachodzące słońce pnie w jedno stopiło
i prawie mnie siebie już nigdzie nie było.

Gdy już sen zza drzewa chuchnął na mnie cicho,
nagle jakiś przestrach i ech czarnych chichot...

Purpurowe słońce krwią spływało w darnie,
w krzyk rozdzierający, swąd żywych, męczarnie...

Kolczastą jeżyną dziecina skręcona,
piłowanie istnień i rozprute łona...

Krwią zgasiwszy żądzę, sotnia Belzebuba
z niemowlęciem wbitym na ostrzu tryzuba,

śmieje się, przypija... Trupów pełne doły...
Czemu w tym właśnie miejscu, dlaczego Wołyń?!

Tu, gdzie święta sosna, cierniowa korona,
tak okrutnie wiersz mój, z tych najcichszych - skonał.