fot.yuryimagingPodczas Kongresu Polskiej Rodziny, który się odbył pod koniec kwietnia w Warszawie, profesor Aleksander Nalaskowski dowodził, że dobra szkoła to taka, w której nie ma miejsca dla rodziców. Że szkolnictwo istnieje kilkaset lat i nigdy w żadnej ze szkół nie zaprojektowano miejsca przeznaczonego dla rodziców (jest miejsce dla uczniów, nauczycieli, woźnych, sprzątaczek, ale nie dla rodziców). Nie dzieje się tak przypadkiem, bo w dobrej szkole rodzice są niepotrzebni.

Rzecz jasna, naturalną pierwszą reakcją na tę tezę jest święte oburzenie rodzica. Bo niby jak? Ja jako rodzic mam zupełnie oddać dziecko w obce ręce na pół dnia i kompletnie nie wiedzieć, co się z nim dzieje? A przecież (cytując klasyka komunizmu) najwyższą formą zaufania jest kontrola  Trzeba jednak zadać sobie pytanie, dlaczego mam potrzebę wiedzieć, co się dzieje w szkole, dlaczego mam potrzebę kontroli? Bo wiem, że szkoła nie jest dobra. Ot co. Bo gdyby była dobra – to znaczy nie tylko uczyła tego, czego oczekują rodzice, nie tylko przekazywała te same wartości, które przekazywane są w domu, nie tylko współdziałała z rodzicami w odpowiednim kształtowaniu dziecka i nie oczekiwała od rodzica, że nauczy i wytłumaczy dziecku to czego nie zrozumiało w szkole, że odrobi z nim lekcje, że zaradzi temu, że dziecko rozmawia na lekcji (na ogół z nudów), że zainterweniuje, kiedy nauczyciel nie poradzi sobie z utrzymaniem dyscypliny w klasie – rodzic naprawdę nie musiałby w niej bywać, tylko z pełnym zaufaniem powierzyłby pedagogom swoje dziecko.

Bo gdyby rodzic miał bezgraniczne zaufanie do szkoły i poszczególnych nauczycieli, to rzeczywiście jego bytność w szkole byłaby zbędna...

Tymczasem, co mamy? Rodzice zmuszani są do odrabiania z dziećmi lekcji, opłacania korepetycji, a w dzienniczkach powszechne są uwagi typu: „Jaś rozmawiał na lekcji" (jakby rodzice byli na tej lekcji i mogli zaradzić, jakby to nie nauczyciel miał sobie poradzić z uczniem w klasie)... To wszystko jawi się jednak jako nic nie znaczące drobiazgi w porównaniu z indoktrynacją, której od jakiegoś czasu coraz bardziej poddawane są nasze dzieci. I nie wydaje się, że będzie lepiej... Nie dalej jak kilka dni temu portal fronda.pl doniósł, że na konferencji naukowej, którą współorganizowały resorty edukacji (!) i zdrowia padły propozycje na temat edukacji seksualnej dla przedszkolaków i nauczenie dwunastolatków, jak „komunikować się w celu uprawiania przyjemnego seksu".
„Konferencja była poświęcona prezentacji „standardów edukacji seksualnej w Europie", – czytamy na portalu fronda.pl – które WHO opracowało z niemieckim Federalnym Biurem ds. Edukacji Zdrowotnej. I już samo zapoznanie się z tymi „standardami" jeży włosy na głowie. Określają one bowiem, że między 9. a 12. rokiem życia dziecko powinno nauczyć się już „skutecznie stosować prezerwatywy i środki antykoncepcyjne w przyszłości", a także powinno umieć „brać odpowiedzialność za bezpieczne i przyjemne doświadczenia seksualne". Już w następnej grupie wiekowej, a mianowicie między 12. a 15. rokiem życia powinno umieć samodzielnie zaopatrywać się w antykoncepcję. A młodzieży w wieku powyżej 15. roku życia można dodatkowo wpoić „krytyczne podejście do norm kulturowych/religijnych w odniesieniu do ciąży, rodzicielstwa itp." MEN zastrzega wprawdzie, że nie są to standardy, które wprowadzone zostaną w szkołach, ale wiceminister edukacji Joanna Berdzik zapewniała, że chciałaby „rozpowszechnić ten raport wśród nauczycieli i rodziców". Standardy pozytywnie oceniła też Dagmara Korbasińska z Ministerstwa Zdrowia. – Chcemy popularyzować ten przewodnik – zaznaczyła."


I jak tu przestać bywać w szkole? Jak przestać patrzeć jej na ręce? To co planowane jest dla naszych dzieci zwyczajnie przeraża. A podobno polska szkoła nie wychowuje. Oj, wychowuje, wychowuje... I to jak wychowuje! A że niezgodnie z naszymi oczekiwaniami... Cóż, może po prostu trzeba przestać milczeć i na wszystko się godzić, „żeby tylko na dziecku się nie odbiło".